Pełna relacja z wyprawy - ( 1 )
Autor: Bartłomiej Majcherkiewicz (vel Majer)
Słowem wstępu
Laponia przyciąga, tak jak przyciąga cała północna Skandynawia, obiecując nawiedzającym ją podróżnikom i turystom obcowanie z nieskażona przyrodą. Jest ona jednak przede wszystkim krainą nieprzetartych, i to dosłownie, szlaków, po wejściu na które można przez moment poczuć się eksploratorami oraz doświadczyć ceny, jaką płacić trzeba za tego rodzaju doznania. Początki rzeki Ivalojoki biją z dala od najmniejszych śladów cywilizacji, a droga do nich wiedzie przez niegościnną bagienną tundrę. Przez pierwszych kilkanaście kilometrów płynie przez gęsty las, a zarośnięte i kamieniste koryto drogą wodną nazwać mogliby tylko najwięksi optymiści. Byliśmy tam.
Kierunek północ
Wyruszyliśmy z Polski w piątek, okrętując się na prom do Nynashamm odpływający z Gdańska o godz. 18:00.
Trzy samochody osobowe, załadowane po same dachy, szlifujące asfalt swymi przeciążonymi tylnimi osiami + przyczepa stanowiły arcyciekawy obrazek będący mieszanką wyprawy kajakowej i wyprawy w celu handlu obwoźnego. Po minięciu rozgrzanej niemożebnie części parkingowej promu z wdzięcznością powitaliśmy nieco chłodniejsze pokłady mieszkalne i w mig zajęliśmy strefę foteli lotniczych. W tym miejscu chciałbym przeprosić wszystkich współpasażerów, którym mogliśmy psuć feng shui naszym obozowiskiem – brakowało tylko ogniska. Na szczęście szybko założyliśmy nasze lapońskie koszulki i przesunęliśmy definicje sytuacji z handlu obwoźnego na wyprawę kajakową.
Następnego dnia o 13:00 witaliśmy wybrzeże szwedzkie, jakże odmienne w swej skalistości od polskich złotych plaż. Po lekkim przepakowaniu i wyrównaniu nacisków na osie obraliśmy kurs na północ, kędy to po raptem 30 godzinach mielismy znaleźć się u celu. O szwedzkich drogach rozpisywać się nie trzeba, wszak nietrudno znaleźć lepsze niż nasze krajowe, poruszaliśmy się więc sprawnie pilnując by nie przekroczyć prędkości nawet o 1 punkt i zwalniając przy licznych znakach typu „uwaga zwierzę rogate”. Około północy zjechaliśmy z głównej drogi by odpocząc od jazdy – koniecznie nad wodą płynącą. Zbawienne skandynawskie „Everyman’s right”, pozwalające biwakować praktycznie wszędzie, po raz pierwszy zostało przez nas – z sukcesem – wypróbowane. Już wtedy jednak poznawać zaczęliśmy możliwe powody istnienia i utrzymywania się takiego prawa. Z pewnością pomaga mu latem fakt, iż biwakowanie – rozumiane jako przesiadywanie na zielonym – jest tutaj w warunkach naturalnych po prostu niemożliwe. Spaliśmy pod chmurką, a nasze twarze, pomimo uruchomionych już moskitier, przeszły wyjątkowo bolesny chrzest potęgi z rąk, czy raczej aparatów skandynawskich komarów. Czas pokazał, że były to tylko – używając terminologii piłkarskiej – mecze towarzyskie czy sparingi, a poważne regularne ligowe rozgrywki między nami a komarami miały dopiero nadejść.
Laponia u wrót
Nad ranem, w świetnych humorach, nie poganiani przez nikogo, wyruszyliśmy wyluzowani w stronę granicy z Laponią. Cały czas zmienialiśmy się za kierownicą, wszak prowadzanie samochodu bez przerwy przez 20 h byłoby nierozsądne i ryzykowne. Po drodze mięliśmy okazję przyjrzeć się szwedzkiej mieszkalnej architekturze. Skandynawski styl objawił nam się w swej cudownej prostocie małych drewnianych, bordowych domków z białymi akcentami (płotów brak) oraz egalitarności setek podobnych form. Wkrótce przekroczyliśmy granicę z Laponią, w naturalny sposób wyznaczaną przez potężną rzekę Muniojoki. Tablica: Lapland, Suomi, jesteśmy. Niebawem przydrożne znaki zasygnalizują zbliżanie się do koła podbiegunowego. Ten szczególny równoleżnik – 66 33, wyznaczający na północ od siebie obszar, w którym przynajmniej 1 dzień w roku panuje dzień polarny, a im wyżej tym dni tych więcej – uczczony jest przy głównej drodze specjalną, wielką tablicą z informacją o doniosłości tego miejsca. Po krótkim postoju ruszamy dalej by pokonać ostatnie kilkaset kilometrów i znaleźć się miejscu, gdzie dzień polarny trwa przez 24 h od połowy czerwca do połowy lipca.
Ostatnie kilometry to charakterystyczna degradacja dróg. Głowna (czerwona) potem regionalna (żółta), a w końcu lokalna utwardzona droga. Degradacja – co ciekawe – jedynie formalna i materiałowa, gdyż na każdym z wymienionych rodzajów jechało się po prostu bardzo dobrze. Po opuszczeniu traktów asfaltowych nagle zmienił się również krajobraz. Karłowate lasy zmieniły się w teren półpustynny, stepowy, z pofałdowanymi, piaszczystymi osadami oraz oszczędną obecnością krzewów. Obrazek nieomal księżycowy. Na końcu liczącej 8 km utwardzanej piaszczystej drogi znajdował się cel trwającej 50 h podróży – osada Kalmankaltio.
Hyvaa paivaa znaczy „dzień dobry”
Surowe warunki wyznaczyły sposób osadnictwa – kilkudziesięciu ludzi żyje tutaj w swoistej komunie, ograniczonej wspólnym prowizorycznym płotem, domostwa skupione są w kilku budynkach, a jeden z nich przypomina amerykański, parterowy motel. Niestety nie dowiadujemy się wiele o tym miejscu, gdyż jego mieszkańcy – choć przemili –odbiegają znacznie od stereotypu anglojęzycznego Skandynawa…